O dziecko staraliśmy się już ponad 5 lat. Poznaliśmy się mając po 30 lat, w czasie podróży służbowej do Japonii. Oboje na wysokich stanowiskach, z ambitnymi planami na przyszłość, chcieliśmy czerpać z życia pełnymi garściami. Na początku dziecko nie było naszym planem A. Nadal często podróżowaliśmy i dużo czasu spędzaliśmy w pracy. Po około dwóch latach wzięliśmy ślub i wtedy zaczęły się jakieś pierwsze myśli o powiększeniu rodziny. Żona odstawiła antykoncepcję, zaliczyła wizytę u ginekologa i nie było żadnych przeszkód, żeby działać.

Po pół roku jeszcze niczego nie podejrzewaliśmy. Pojawiły się myśli, żeby zwolnić tempo pracy, przestawić się na bardziej rodzinny tryb życia i tak zrobiliśmy. Ja ograniczyłem pracą w weekendy, a Marta wracała do domu wcześniej. Po kolejnych kilku miesiącach, zaczęliśmy się poważnie zastanawiać, co z nami jest nie tak. Marta poszła na wizytę do ginekologa, ja zacząłem “studiować” Internet i czytać artykuły o męskiej płodności. Ginekolog po zrobieniu podstawowych badań, nie stwierdził niczego niepokojącego, zlecił jakieś badania hormonalne i powiedział, że problem tkwi w naszych głowach. Coś innego mówiły artykuły, które coraz częściej towarzyszyły mi przed snem – analizowałem całe swoje dzieciństwo, zastanawiając się, czy miałem świnkę, czy ktoś w rodzinie nie miał dzieci, czy robimy to we właściwym czasie. W ruch poszły kalendarzyk, zapisy temperatury i kontrola płodnego śluzu. Nasz seks nigdy wcześniej nie był tak bardzo mechaniczny. Kiedy zbliżały się „te dni”, najczęściej miałem ochotę zostać dłużej w pracy. Zrządzeniem losu któregoś miesiąca wypadła mi podróż służbowa. Dawno nie czułem się tak bardzo wolny i zrelaksowany, chociaż w głowie krążyła cały czas myśl, że krzywdzę Martę. Bo ona oczekiwała ode mnie ciągłej gotowości, jakby to było jakieś zadanie do wykonania.

Faktycznie, kiedy wróciłem, coś się w niej zmieniło. Była bardziej przygnębiona niż zwykle, zaczęła się ode mnie odsuwać. Z jednej strony mi to pasowało, ale nie chciałem dopuścić, żeby nasze małżeństwo przez to ucierpiało. Kupiłem kwiaty i zabrałem ją na randkę. Zaczęliśmy dbać o siebie nawzajem, wyjechaliśmy na tydzień do Hiszpanii. I to tam po raz pierwszy od bardzo dawna, znowu szczerze rozmawialiśmy o dziecku. Zastanawialiśmy się, czy to wszystko nie dzieje się z jakiejś przyczyny – czy może los nie daje nam dziecka, bo wie, że będziemy złymi rodzicami. Przecież mamy siebie nawzajem, zwiedziliśmy kawałek świata i szczęście nie dla wszystkich musi oznaczać jedno. Być może nie sprostamy obowiązkom, ja jestem jedynakiem, Marta ma dużo starszego brata. Nigdy nie zajmowaliśmy się małymi dziećmi. Bycie rodzicem to nie sama radość – to odpowiedzialność za kogoś bezbronnego, za to, czy zostanie dobrym i uczciwym człowiekiem, czy odnajdzie się w dzisiejszym świecie.

Od tamtej pory przestałem czytać artykuły o niepłodności, a zacząłem poważnie zastanawiać się nad tym, czy będę dobrym ojcem. Do czasu, kiedy Marta pokazała mi dodatni test ciążowy. Radość w jej oczach była nie do opisania, oboje prawie unosiliśmy się ze szczęścia w powietrzu. Nic nie było ważniejsze – wiedzieliśmy, że musimy dać radę, bo mamy dla kogo. Niestety, nasza radość nie trwała długo, bo trzy tygodnie po tym, jak usłyszeliśmy bicie serca płodu na wizycie u lekarza, Marta zaczęła krwawić. Skończyło się szpitalem i w ciągu kilku godzin całe nasze nadzieje przestały istnieć.

Lekarz, który dwoma słowami „przykro mi” załatwia całą sprawę, nie jest świadomy, jak długo my musimy zbierać się po takim upadku. Jedna chwila, uścisk dłoni i pacjenci wychodzą z jego gabinetu. A w domu zaczyna się cały horror, bo jest pokój dziecka, który już w wyobraźni został przemalowany, są w szufladzie buciki, które kupiła, żeby powiedzieć mi o ciąży. Kilka miesięcy zajęło nam poradzenie sobie jakoś z traumą poronienia. Chociaż nie wiem, czy można to tak nazwać, bo ten szok, przerażenie i strata gdzieś tam w nas pozostanie pewnie do końca życia.

Poszliśmy do kliniki leczenia niepłodności, bo postanowiliśmy, że zajmiemy się tematem profesjonalnie. Już nie myślałem o tym, czy sobie poradzę jako ojciec. Byłem pewien, że nie poradzę sobie bez dziecka i że jest to jedyna droga dla nas obojga do prawdziwego spełnienia, do szczęśliwej rodziny. Po kilku badaniach okazało się, że jeden jajowód jest niedrożny, a ilość jajeczek żony bardzo mała. Zdecydowaliśmy się na in vitro. Jeśli nasze wcześniejsze współżycie było mechaniczne, to na in vitro nie ma już określenia. Kubeczek w specjalnym pokoju. Żona na zabiegu w innej sali. Bezsens czekania. I kolejne dni, aby dowiedzieć się, czy udało się uzyskać zarodki. Na szczęście, mimo wszystko udało się uzyskać cztery piękne blastocysty. Przed pierwszym transferem Marta wreszcie, od bardzo dawna, znów była radosna i optymistyczna. A potem był drugi, trzeci i czwarty transfer, każdy z nich zabierał nam jakąś cząstkę nadziei, żeby na końcu zostawić nas z niczym. Nasz lekarz stwierdził tylko, że tak się zdarza, wysłał nas na dodatkowe badania, które wyszły w porządku, więc mieliśmy podejść do kolejnej procedury bez żadnej zmiany. Ja dostałem jakieś tabletki na poprawę plemników, mimo, ze wcześniej zapewniano nas, że wszystko z nimi w porządku. Postanowiliśmy skonsultować się z kimś innym. Nie mieliśmy już powoli siły na dalszą walkę. I tak trafiliśmy do doktora Janeczko. Nowe badania i znów kolejne tygodnie, które mijały na leczeniu infekcji przez żonę. Doktor stwierdził, że nasz problem może leżeć po stronie genetyki i zdecydowaliśmy się na podejście do procedury in vitro z badaniem genetycznym zarodków. Wynik załamał nas kompletnie – okazało się, że na trzy uzyskane zarodki tylko jeden jest prawidłowy. Pozostałe miały liczne wady genetyczne. Dzień transferu tego jedynego, dobrego zarodka był jak podróż na pogrzeb. Nie mieliśmy żadnych nadziei, nie odzywaliśmy się do siebie w samochodzie. Doktor Janeczko wydawał się nastawiony optymistycznie, co jeszcze bardziej mnie irytowało.

Zapłaciłbym każdą sumę pieniędzy, byle tylko się udało, byle nie trzeba było przechodzić przez to jeszcze raz. Po dziewięciu dniach od transferu żona pojechała na badanie krwi. Wpatrywaliśmy się w ekran komputera z lekkim osłupieniem i niedowierzaniem. Beta HCG wynosiła 96. Udało się. Czy będę dobrym ojcem? Dziś znowu zacząłem zadawać sobie to pytanie. Marta jest w 28. Tygodniu ciąży i jesteśmy w trakcie przygotowywania pokoju dla syna. Na razie tylko tyle jestem w stanie dla niego zrobić – złożyć łóżeczko i powiesić lampę. Ale już niedługo będę mógł wreszcie trzymać go na rękach, nauczyć go mówić, biegać i jeździć na rowerze. Na pewno dam z siebie wszystko, żeby mój syn mógł być ze mnie dumny.

Korzystając z okazji, dziękujemy całemu Zespołowi kliniki Parens, a szczególnie doktorowi Janeczko, który nie poddał się i walczył za nas, kiedy my  nie mieliśmy już siły.