Nie wszystko w życiu da się zaplanować. Przekonaliśmy się o tym doskonale. W 2013 roku wzięliśmy ślub, który planowaliśmy od dwóch lat. Od początku wiedziałam, że chce skończyć studia i dopiero wtedy dzieci. Miałam zaledwie 21 lat i byłam na 3 roku studiów, mąż 26 lat. Budowaliśmy dom, byliśmy szczęśliwi i wszystko układało się po naszej myśli- myśleliśmy, że zawsze tak będzie, niestety szybko przekonaliśmy się, jak bardzo się myliliśmy.
W 2015 roku coraz częściej rozmawialiśmy o dzieciach. Chłopczyk czy dziewczynka? A może bliźniaki- zawsze mówiłam, że moim marzeniem jest mieć czwórkę dzieci- dwóch chłopców i dwie dziewczynki, tak żeby każdy miał siostrę i brata. Ja miałam trzech braci i zawsze brakowało mi siostry, a mąż dwie siostry… Imiona tez były już wybrane. Pierwsze miała być Lena, następnie Kubuś.
Nadszedł czas starań. Już w pierwszym miesiącu byłam przekonana, że jestem w ciąży. Tydzień przed spodziewaną miesiączką miałam wszystkie objawy ciąży: mdłości, wymioty, jadłam ogórki kiszone, których ogólnie nie lubię, nawet brzuch wydawał mi się jakiś taki inny niż zwykle.
Pierwsze rozczarowanie pojawiło się w dniu spodziewanej miesiączki, która przyszła tak jak zawsze o 4 rano w 28 dniu cyklu. Czułam rozczarowanie, ponieważ byłam przekonana, że wystarczy jeden raz bez zabezpieczenia i ciąża gwarantowana. Tłumaczyłam sobie to tak, że może nie trafiliśmy w te dni, i następnym razem się uda. Tak mijały miesiące. Wszystkie objawy ciąży, a potem rozczarowanie. Z każdym kolejnym cyklem myślałam, że to już ostatni raz kupuję wkładki- przecież będę w ciąży. Po pół roku wybrałam się do ginekologa. Pani doktor zrobiła usg- powiedziała, że wszystko dobrze, proszę się starać i będzie ok. Jeżeli, w ciągu roku nie zajdę w ciążę to proszę wrócić. Po pół roku bezskutecznych prób postanowiłam iść kolejny raz do lekarza. Miałam przeczucie, że nie jest wszystko dobrze- nie myliłam się.
Pani doktor zbadała mnie, powiedziała że wszystko dobrze, jestem młoda i mam czas. Poprosiłam ją wtedy o zlecenie podstawowych badań typu TSH, prolaktyna itp. Niestety dowiedziałam się, że nie ma takiej potrzeby. Wszystko jest dobrze, tylko może za bardzo chce. Wróciłam do domu, długo myślałam co dalej. Postanowiliśmy z mężem, że skoro u mnie jest tak wszystko dobrze to być może problem leży po stronie męża. W internecie znaleźliśmy miejsce, w którym można wykonać badanie. Pojechaliśmy. Wynik przyszedł jeszcze tego samego dnia. Byliśmy bardzo negatywnie zaskoczeni. Tylko 1% plemników o prawidłowej budowie. Pani z laboratorium poleciła nam androloga ( jak się później okazało naprotechnologa), który miał nam pomóc. Już na pierwszej wizycie przepisał kuracje dla męża, która miała na pewno pomoc. Pamiętam, że były to bardzo drogie leki sprowadzane z za granicy. Kuracja trwała trzy miesiące, następnie przez kolejne trzy miesiące mieliśmy się starać i ciąża była gwarantowana. Niestety minął wyznaczony czas, powtórzyliśmy seminogram- ten cudowny lek, który gwarantował poprawę wyników niestety nie zadziałał tak jak mówił lekarz. Parametry wyników podniosły się ale nie wystarczająco. Ciąży nadal brak. Wiec co dalej ?
Znów wybrałam się do mojego lekarza. W badaniu usg pojawił się polip- trzeba było go usunąć ( co bardzo mnie przeraziło). Pokazałam wyniki męża i Pani doktor stwierdziła, że usuwamy polipa i podchodzimy do in vitro. Był to dla mnie ogromny cios. Nigdy nie byłam przeciwnikiem in vitro, jednak cały czas słyszałam, że wszystko dobrze, a tutaj nagle takie informacje. Wróciłam załamana do domu. Koleżanka poleciła mi Parens- dr Esterę Kłosowicz. I tak rozpoczęła się nasza prawdziwa historia niepłodności.
Był marzec 2017 rok. Pojechaliśmy na wizytę. Byliśmy z mężem bardzo zestresowani. Wzięłam ze sobą wyniki badań, które zrobiłam. Po wejściu do gabinetu zobaczyliśmy młodą, uśmiechniętą i pozytywnie nastawioną Panią doktor ( teraz wiem, ze właśnie takiej potrzebowałam). Już na pierwszej wizycie wiedzieliśmy, że nie jest tak idealnie jak miało być. Dwa polipy w macicy, TSH i prolaktyna podwyższona. Plan był taki: usuwamy polipy, TSH i prolaktynę musimy obniżyć, zrobić jeszcze kilka innych badań i działamy.
Hormony udało się szybko uregulować. Po trzech miesiącach był zabieg- histeroskopia plus sprawdzenie drożności jajowodów. Bałam się bardzo. Oczywiście nie obeszło się bez problemów przed zabiegiem. W ostatniej chwili zmieniono mi termin zabiegu- był to ogromny problem, ponieważ histeroskopia musi być wykonana w odpowiednim dniu cyklu, a po zmianie terminu wypadała mi w dniu miesiączki. Prócz tego wymaz, który był konieczny do przeprowadzenia zabiegu wyszedł źle- miałam bakterie. Zabieg miał być odwołany, ponieważ 5 dni to zbyt mało by pozbyć się bakterii i zrobić kolejny wymaz, ponieważ na wynik czeka się minimum 7 dni. Byłam załamana, że znów trzeba będzie czekać na kolejny termin, a czas tak szybko biegł. Kolejne koleżanki były w ciąży, a ja nadal nie. To tak bardzo bolało. Przyjechałam na wizytę do Pani dr Estery- jak zawsze z płaczem i załamana, że zabiegu nie będzie. Pani doktor jak zawsze uratowała sytuacje. Okres udało się przesunąć, a wszystkie bakterie pozbyć antybiotykiem, nawet wymaz udało się zrobić, w szpitalu w dniu zabiegu i wszystko było dobrze. To był ten moment kiedy wiedziałam, że to jest właśnie mój lekarz, któremu ufam w 100% i oddaje moją niepłodność w Jej ręce. Zabieg się odbył. Usuwanie polipów nie bolało, jednak sprawdzenie drożności bardzo. Ból nie do opisania. W trakcie zabiegu lekarz powiedział, ze takich jajowodów jeszcze nie widział. Udało się usuną kilka zrostów, jednak jajowody są niedrożne. W mojej sytuacji jedyne wyjście to in vitro.
Zrobiliśmy wszystkie badania; moje wyniki dobre, natomiast mężowi wyszedł wynik cmv aktywny, awidność cmv niska. To jeszcze przesunęło nasze starania w czasie. To był najcięższy moment od rozpoczęcia leczenia niepłodności, ponieważ dla mnie in vitro to był nasz ostatni ratunek. Byłam przekonana, że do tego zabiegu może podejść każda para, która nie może mieć naturalnie dzieci, oraz że wystarczy jeden raz i będzie dzidziuś. To mi dawało siłę do walki, ponieważ wiedziałam, że zawsze jest wyjście- in vitro, czyli dzidziusia tak czy tak będziemy mieć tylko trzeba czasu.
W październiku 2019 roku rozpoczęliśmy stymulację, pęcherzyki pięknie rosły. Punkcja odbyła się również w październiku, udało się wyhodować 9 dobrej i bardzo dobrej jakości zarodków. Byliśmy bardzo szczęśliwi. Kilka dni po punkcji odbył się transfer świeżego zarodka, następnie 10 dni czekania na test ciążowy. Niestety nie doczekałam do 10 dnia- już w 6 dniu pojawiły się krwawienia, a w 10 dniu test wyszedł negatywny. Rozczarowanie, żal, smutek. Było nam bardzo ciężko. W kolejnym cyklu odbył się drugi transfer- tym razem mrożonego zarodka. Nie byłam już tak pozytywnie nastawiona. Brałam pod uwagę, że znów może się nie udać. Jednak los nas zaskoczył pierwszy raz pozytywnie. Beta HCG 127 mlU/ml oraz dwie kreski na teście. Ogromna radość. Zadzwoniłam do męża. Chciałam skakać z radości. Dwa dni później beta pięknie urosła- 327 mlU/ml. Czekaliśmy na wizytę, która miała być 23 grudnia. Pomimo wielkiej radości czułam niepewność, strach. Bałam się, że 23 grudnia serduszko nie będzie biło i będą to najgorsze święta w życiu. Chciałam myśleć pozytywnie, jednak złe myśli napływały coraz częściej. Nadszedł ten dzień- dzień, który na zawsze zostanie w naszej pamięci. 12 grudnia 2019 rok. Rano pojechałam do szpitala zrobić badanie krwi, następnie kilka spraw załatwić w urzędzie i o 11 do fryzjera. Po nałożeniu farby źle się poczułam- niestety musiałam wytrwać już do końca. Wróciłam do domu; czułam się źle, bolał mnie brzuch- bardzo się bałam, dlatego położyłam się spać. Po dwóch godzinach, gdy się obudziłam ból brzucha minął, byłam w toalecie (notorycznie sprawdzałam czy nie ma krwawień) tez wszystko było ok. Gdy zamknęłam drzwi od toalety poczułam, że coś wypłynęło ze mnie. Pomyślałam „spokojnie to tylko luteina”- niestety tym razem to nie luteina. To ogromny skrzep krwi. Spanikowałam. Byłam przekonana, że to już koniec. Zadzwoniłam do mojej Pani dr Estery, której jak się okazało już nie było w pracy, i zaproponowała wizytę następnego dnia- jednak ja zadecydowałam, że jadę do szpitala, w mojej miejscowości. Będąc już na miejscu okazało się że lekarz nie chce mnie nawet zbadać- skoro ciąża prowadzona w Krakowie to dlaczego tam nie pojechałam. Lekarz po dłuższej rozmowie z moją mama, po wysłuchaniu mojej historii zgodził się mnie zbadać, jednak podkreślił , że ciąży w 6 tygodniu nie ratują. Był to dla mnie szok. Wtedy już wiedziałam, że był to błąd, że tam pojechałam, jednak do Krakowa miałam aż 80 km i bałam się, że to zbyt długa droga i mogę zaszkodzić dzidziusiowi.
Lekarz wykonał usg. Na ekranie komputera pierwszy raz zobaczyłam swojego dzidziusia i pięknie bijące serduszko. Byłam taka szczęśliwa. Lekarz powiedział, że ciąża prawidłowa, wszystko dobrze, troszkę za nisko ułożona, ale to może być problem w późniejszym etapie ciąży. Założył mi kartę ciąży i zalecił zostać w szpitalu na obserwacji kilka dni. Byłam zadowolona, że muszę tam zostać ponieważ wiedziałam, że w szpitalu będę bezpieczniejsza niż w domu.
Pobrano mi krew i mocz oraz dostałam kroplówkę z magnezem. W związku z tym, że było wszystko dobrze postanowiłam zadzwonić do męża, by o wszystkim opowiedzieć. Pamiętam, że chciał przyjechać do Polski ale zapewniłam go, że jestem w dobrych rękach, jest wszystko dobrze i czuje się bezpiecznie i żeby przyjechał tak jak to było zaplanowane 14 grudnia rano. Napisałam również SMS do dr Estery że krwawień już nie ma, serduszko pięknie bije ale muszę zostać kilka dni na obserwacji i będę na wizycie 23 grudnia tak jak byłyśmy umówione.
Mamie i bratu kazałam jechać do domu i położyłam się spać.
Rano na wizycie lekarz powiedział, że mocz i morfologia ok, powinnam w poniedziałek wyjść. Wzięłam swoje leki: metypred, estrofem i luteine. Po jakimś czasie przyszła położna żeby zabrać mnie na wymaz. Gdy zobaczyła moje leki zrobiła awanturę, że jak mogę brać bez ich zgody itp. Nie dopuściła mnie do słowa, chciałam jej powiedzieć, ze zarówno lekarz przyjmujący mnie do szpitala jak i mój lekarz prowadzący zalecili mi branie tych leków.
Krzyczała tak, że przyszła druga położna by sprawdzić co się dzieje. Bardzo płakałam, nie mogłam się uspokoić. Wymaz wykonywał mi młody lekarz stażysta, który upomniał położna i kazał jej wyjść, a mnie próbował uspokoić. Powiedział żebym brała wszystkie te leki, tylko tak żeby nikt o tym nie wiedział, ponieważ tutaj lekarze nie znają się na niepłodności, a jeśli chodzi o luteinę to mają zakaz przepisywania. Wróciłam do swojej sali, pojawiły się plamienia. Lekarz dyżurujący powiedział, że ciąży do 6 tygodnia się nie ratują i co ma być to będzie, po czym wyszedł. Pytałam położną czy nie mogą mi dać coś ma te krwawienia, powiedziała że nie. Około godziny 15 były już duże krwawienia. Położna zawołała lekarza, który był już bardzo zdenerwowany, że kolejny raz musi do mnie przyjść. Pamiętam jak wszedł do sali i z podniesionym głosem powiedział ”czy będzie pani w Nowym Jorku, czy w Krakowie jak ma pani poronić to i tak pani poroni”. Popatrzył mi na wkładkę, pokiwał głową i wyszedł. Zdążyłam zadzwonić do mamy, żeby szybko przyjechała. Mama powiedziała: „gotuje Ci barszcz z uszkami i za pół godziny będę”. Krzyknęłam, że nie chce barszczu tylko masz być już. Jak mama przyjechała miałam już piżamę z krwi- usiadłam na łóżku i powiedziałam „mamo pomóż mi dojść do łazienki, bo muszę się przebrać. Ja już się pogodziłam z tym, że to już koniec”. Mama była roztrzęsiona, nie wiedziała co robić. Ja idąc do toalety trzymałam ręką krocze- miałam wrażenie, że w ten sposób zatrzymam troszkę krwawienie ( nie chciałam żeby spłynęła na podłogę). Usiadłam na toalecie i wtedy poczułam jak coś ze mnie wypadło. Porównałabym to do trzech mandarynek, które wpadły do wody. Wiedziałam że to już koniec. Powiedziałam do mamy: „ słyszałaś naszej Michasi już nie ma- wypadła ” , a potem to już tylko płacz… mama zawołała położną, która zawiozła mnie na ginekologię. Tam oczywiście sterta dokumentów do wypełnienia. Położne były bardzo fajne, wyrozumiale. Pomogły mi wypełnić dokumenty, następnie zawiozły do gabinetu lekarza. Tam był ten sam lekarz który przychodził do mnie wcześniej oraz jeszcze jeden lekarz który mnie badał. Kazał się rozebrać. Było dużo krwi. Krew mnie tak przeraziła, że zrobiło mi się słabo. A ten słynny już lekarz powiedział „ a co to miesiączki nigdy pani nie miała i krwi się boi” . Drugi lekarz zwrócił mu uwagę żeby sie uspokoił, a następnie zbadał mnie. Nie musiał nawet nic mówić bo widziałam na ekranie, że Michasi nie ma- została z moją mama w łazience. Zabrali mnie na zabieg. Pamiętam tylko tyle, że podłączono mnie do aparatury i bardzo głośno wtedy wszystko piszczało. Pani powiedziała, żebym głęboko oddychała i założy mi maskę. Chwyciłam jej rękę z maską, i zapytałam kiedy się obudzę bo nie zdążyłam pożegnać się z mama? Pani się uśmiechnęła i powiedziała ze to tylko pół godzinki i będzie po wszystkim. Obudziłam się na sali pozabiegowej. Była obok mnie mama. Zapytałam czy na prawdę Michasi nie ma? Widziałam jak bardzo mamie ciężko, dlatego wzięłam się w garść i to ja pocieszałam mamę. Mówiłam, że jeszcze będzie mieć gromadkę wnuków ( choć szczerze mówiąc nie wierzyłam w to). Mąż był przekonany, że wszystko jest dobrze i wraca do mnie i do Michasi. Niestety 13 grudnia 2019 rok godzina 17.45 zapamiętam do końca życia.
Mąż miał przyjechać do szpitala zaraz rano. Nie spałam cała noc. Czekałam… to była najdłuższa noc w życiu. Zastanawiałam się jak mam mu to powiedzieć. O godzinie 6 napisał mi, że jest już w domu, prześpi się dwie godzinki i przyjedzie. Kazałam mu przyjechać natychmiast i żeby wszedł na pierwsze piętro, nie na trzeci- sala 3. Przyjechał… wszedł do sali z wielką reklamówką słodyczy i powiedział to dla mnie i Michasi. Przytulił mnie i wtedy mu powiedziałam że Michasi nie ma. Przytulił mnie, i tak leżeliśmy bez słów, aż do wizyty lekarza.
Na wizycie lekarz powiedział ze mogę wyjść już do domu tylko mam wrócić po wynik histopatologiczny 3 stycznia. Wróciłam do domu. Sobotę i niedziele spędziłam w łóżku. W poniedziałek wróciłam do pracy. Myślałam, że pracując zapomnę chociaż na chwile o tym co się stało. Niestety tak nie było. 23 grudnia pojechałam na wizytę. Ustaliłyśmy, że jeden cykl odpuszczamy, a w lutym podchodzimy do trzeciego transferu.
Zbliżały się święta. Dla mnie tych Świat mogłoby nie być. Nie pozwoliłam mężowi ubrać choinki, nie było świątecznych przygotowań. Naszedł 24 grudnia. Najchętniej uciekłabym daleko. Widziałam jak ciężko jest mężowi i mojej najbliżej rodzinie, która mieszkała obok nas. Postanowiłam, że będę silna i spędzę te święta tak jakby nic się nie stało. Zaprosiłam rodziców i braci na wigilie mąż ubrał choinkę, były prezenty, a w moim sercu ból, który ukryłam tak głęboko żeby nikt nie widział. Bardzo bałam się życzeń. Bałam się usłyszeć „życzę Ci dzidziusia”. Dzisiaj wiem, ze mam wspaniałą rodzinę, która zawsze nas wspierała, i w dniu wigilii po prostu życzyła spełnienia marzeń.
3 stycznia pojechałam po wynik- okazało się że nie ma wyniku, ponieważ nie było zlecone badanie. Pytałam jak to możliwe. Powiedziano mi, że to były resztki po poronieniu i tego się nie bada. Zapytałam więc, gdzie w takim razie jest Michasia ? Niestety nikt mi nie odpowiedział na to pytanie.
W lutym pojechałam na wizytę kontrolną przed transferem okazało się, ze transfer musimy przesunąć, ponieważ jest torbiel 7 cm. Musiałam powtórzyć wymazy, ponieważ były ważne do lutego, a kolejny transfer byłby w marcu. Nie obeszło się bez problemów- jak zawsze, w naszym przypadku. Cały cykl krwawiłam i nie można było wykonać wymazu. Jeździłam kilka razy, bo miałam nadzieję, że się uda. I udało się, w ostatnim możliwym dniu. Wynik przyszedł dobry. Torbiel się wchłonęła, rozpoczęliśmy przygotowanie do transferu. Byłam o krok od zabiegu kiedy pojawił się wirus COVID 19. Przeczytałam w internecie, że są odwoływane zabiegi. Tak bardzo się bałam, że mój też będzie odwołany. Siedziałam z telefonem w ręku, i modliłam się żeby nikt nie zadzwonił. Transfer miał być za dwa dni. Niestety! Zadzwoniła pani położna i oznajmiła, że transfery odwołane. Tak bardzo mi było przykro. Znów się nie udało. Po rozmowie z Panią doktor uspokoiłam się i cierpliwie czekałam, aż wrócą zabiegi. W maju udało się podejść do transferu bez żadnych problemów. Był to pierwszy zabieg do którego podeszłam tak bardzo pozytywnie nastawiona. Wiedziałam, że to jest ten szczęśliwy raz. Przed wyjazdem do Krakowa zobaczyłam bociana fruwającego nad naszym domem- to był znak, że się uda. Po zabiegu wróciłam do domu. I tak mijały dni. Brałam leki oraz zastrzyki i tym razem musiało sie udać. W 6 dniu po transferze zrobiłam test ciążowy- jedna kreska. Pomyślałam, że za wcześnie zrobiłam- przecież dr Estera zaleciła w 10 dniu. W 8 dniu nie wytrzymałam i znów zrobiłam- jedna kreska. Stwierdziłam, że test zepsuty bo kupiony na Allegro za 3 zł. 10 dzień pojechałam na badanie beta HCG. Niestety wynik 0.1- brak ciąży. Nie wierzyłam w to. Byłam pewna, że to pomyłka. Następnego dnia zrobiła kolejny test- jedna kreska. I znów ogromny smutek, żal. Straciłam nadzieję. Powiedziałam mężowi, że nie mam już sił. To był nasz ostatni raz. Nigdy więcej! Pojechałam na wizytę, po rozmowie z Panią dr Esterą podjęliśmy decyzję, że próbujemy ostatni raz. Podajemy dwa zarodki. Jeżeli się nie uda musimy szukać przyczyny.
Szczerze mówiąc zrobiłam to tylko dla męża. Po zabiegu napisałam rodzicom SMS, że wiozę Jasia i Małgosię do domu, chociaż w głowie miałam myśl, że to się nie uda. Po transferze normalnie pracowałam, nie oszczędzałam sie tak jak przy wcześniejszych razach. Brałam metypred, estrofem, luteinę, acard i neoparin. Wieczorami szukałam w internecie podobnych historii do mojej. Zapisywałam nazwy badań, które polecały inne dziewczyny by zrobić.
Ogólnie czułam się dobrze, tylko często płakałam i nie wiedziałam o co płacze. W 7 dniu po transferze byłam u rodziców. Mama powiedziała, że wyglądam jakbym była w ciąży. Bardzo się zdenerwowałam. Rozpłakałam i powiedziałam NIE! Nie jestem w ciąży! I wyszłam. Dwa dni później to samo powiedział mi tata. Jednak ja byłam przekonana, że się nie udało. Nie jestem w ciąży. Nadszedł ten dzień. 10 dzień po transferze, pojechałam zrobić beta HCG- wynik miał być tego samego dnia o 14. Gdy wróciliśmy do domu cały czas płakałam, byłam przekonana, że znów będzie rozczarowanie. Mąż dał mi test ciążowy. Nie chciałam go zrobić, jednak po dłuższej namowie zrobiłam. Wkropiłam 3 kropelki moczu i zostawiłam test na podłodze. Mężowi powiedziałam, że tak jak mówiłam nie udało się. Mąż dał mi drugi test- elektroniczny. Wzięłam go i pobiegłam do łazienki. Było mi bardzo przykro że dał mi ten drugi test i kazał zrobić skoro pierwszy jest negatywny. W łazience czekała na mnie miła niespodzianka: piękna druga kreska na pierwszym teście. Drugi też wyszedł również pozytywny. Ja dalej nie wierzyłam. Odebrałam wyniki bety 187 mlU/ml! Szok ! Mąż taki szczęśliwy, a ja czułam tylko strach- co będzie dalej. Czy znów nie stanie się to samo. Umówiłam się na wizytę za dwa tygodnie i spokojnie czekałam na ten dzień. Niestety znów nie dotrwałam do wyznaczonego terminu. Dzień przed pojawiło się minimalne plamienie. Pani doktor zaleciła, abym przyjechała tego dnia. W drodze do Krakowa wszystko było dobrze. Wysiadłam z samochodu i wtedy poczułam jak wypłynęła ze mnie ogromna ilość krwi. Byłam przerażona. W głowie miałam tylko ten 13 grudnia. Wiedziałam że to pewnie znów koniec.
Na usg okazało się ze jest piękny pęcherzyk ciążowy. Byłam tak bardzo szczęśliwa. Plamienia były jeszcze przez kolejne tygodnie. W 6 tygodniu serduszko pięknie biło. W każdą sobotę jeżdżę na wizytę by zobaczyć dzidziusia. Stres jest ogromny- czy serduszko będzie bić, czy wszystko będzie dobrze. Do 11 tygodnia musiałam leżeć i bardzo uważać. Pisząc ten tekst jestem w 13 tygodniu ciąży. Krwawienia ustały, mdłości i wymioty również powoli mijają. Wierze, że tym razem będzie szczęśliwe zakończenie. W marcu 2020 przyjdzie na świat nasz synek Kacper.
Niepłodność pokazała nam, że nie wszystko w życiu układa się tak jak byśmy chcieli. Potrzeba dużo cierpliwości, wytrwałości i poświęcenia by dojść do celu. Na swojej drodze spotkaliśmy wiele życzliwych, wspierających nas ludzi, ale również takich którzy nie mając pojęcia o niepłodności krzywdzili nas swoimi komentarzami bardziej niż ta cała niepłodność. Jeden komentarz szczególnie utkwił mi w pamięci : „ trzeba przyjąć na klatę co życie daje” być może tak jest, jednak czy ja na prawdę wtedy potrzebowałam to usłyszeć ? Nie! Milczenie jest większym wsparciem niż głupie komentarze.
Przetrwałam te cztery ciężkie lata dzięki wsparciu męża, mojej rodziny oraz wspaniałej dr Estery Kłosowicz. Na wsparcie rodziny męża niestety nie mogliśmy liczyć. Dla nich to był wstyd. I przede wszystkim ja byłam winna temu, że ich syn nie ma dzieci.